Formalnie była Wielkanoc, ale okoliczności przyrody wskazywały bardziej na Boże Narodzenie. Czapki na głowach, śnieg na ulicach (przynajmniej tych bocznych). A w bagażniku samochodu dwie skrzynki czerwonych pomarańczy prosto z Sycylii.

Nie pamiętam, czy pisałam tu kiedyś o Justynie i Andrei. Jeśli nawet, to nic nie zaszkodzi, jeśli ich przypomnę. Justynę i Andreę poznałam – jak kilku innych niezwykłych ludzi – dzięki Zbyszkowi Kmieciowi. Dwa-trzy lata temu, w jednej z żoliborskiej restauracji, urządzili degustację owoców ze swojego sadu na Sycylii – pomarańczy, grapefruitów i cytryn. Nacięte nożykiem uwalniały feerię niezwykłych zapachów (nawet ja, uważająca się za nieszczególną amatorkę aromatu cytryny, miałam wtedy ochotę nacierać się żółtymi cytrusami). Każda z odmian pomarańczy smakowała inaczej – w niektórych można było poczuć nuty grapefruita, w innych – mandarynek. Żal było uronić choćby kroplę soku ściekającego po palcach.
Sad, którym wcześniej opiekował się ojciec Andrei, został przestawiony przez gospodarza na ekologiczne metody uprawy, a owoce z In Campagnii zaczęły być wysyłane w kartonach na ląd, do Niemiec, a w końcu do Polski.
Czasem trafiają i do mnie, czasem na spółkę ze znajomymi. Tak w pokoju, obok statywów i lamp, pojawiła skrzynka czerwonych Moro i marmurkowych Tarocco.
12 kilogramów pomarańczy. Minus jedna, zjedzona po drodze.
c.d.n.
Więcej o Justynie i Andrei z In Campagnii w moim ubiegłorocznym artykule o slow biznesie w magazynie Sukces.
ślinka cieknie:) czuję ich smak na sam widok!
PolubieniePolubienie