Jak wiadomo, dobre śniadanie jest podstawą dobrego dnia. I choć nasz hotel oferował bardzo fajny bufet śniadaniowy, to celowo z niego zrezygnowałyśmy na rzecz śniadań na mieście. W tej kwestii zdałyśmy się na osobę, z którą dzielę śniadaniową miłość – Martę z bloga What Should I Eat For Breakfast Today, który wywołuje u mnie dwie reakcje: głód oraz chęć zakupu biletów lotniczych;-)

Pierwszego dnia padło na mieszczące się nieopodal Tickets Federal Cafe. Idąc przez śpiące jeszcze miasto trafiałyśmy jedynie na nieliczne grupki (jak na Barcelonę widok dość nietypowy) turystów ze zdecydowanie bardziej napiętym grafikiem wizyty w stolicy Katalonii. Choć na miejsce dotarłyśmy ledwie godzinę po otwarciu, wnętrze narożnego, trzykondygnacyjnego lokalu było niemal zupełnie pełne (przy ładnej pogodzie można tez usiąść na drewnianym tarasie z widokiem na dachy okolicznych budynków).


Wdrapując się na piętro, gdzie miał czekać wolny stolik, wczytywałyśmy się w menu (na szczęście też anglojęzyczne). Menu jest raczej międzynarodowe, silnie śniadaniowe. Zjemy jajka na kilkanaście sposobów, kanapki (np. z rostbefem, rukwią wodna i chutney z zielonych pomidorów oraz owsianki i granole, lub croissanty z provolone i długo pieczonymi pomidorami), tosty na słodko i pikantno czy poranne hamburgery. Ja postawiłam na firmową granolę autorstwa Lizzie (tak opisano ją w menu) z duszonymi, korzennymi gruszkami. M – wybrała tosty z brioszki z jajkiem. Do tego idealne, krótkie latte (czyli takie jak powinno być). Choć na śniadanie trzeba było chwilę poczekać, było warto. Tosty pojawiły się na stole gorące, a mój jogurt zdobiły ciepłe jeszcze, różowe od przypraw owoce. Ten dodatek chętnie powtórzę w domu. Do Federal Cafe wróciłyśmy kilka dni potem, na popołudniowy zastrzyk cukru po długim spacerze do Parku Güell – nowojorski sernik oraz kremową, kwaskową tartę cytrynową z włoską bezą.




Wracając w stronę centrum od obu kawiarni przejdziecie obok hali targowej San Anton (oryginalny budynek obecnie w remoncie, ale jest wart obejrzenia choćby z zewnątrz; same stoiska znajdują się w tymczasowej, blaszanej hali) O poranku tętnią one przede wszystkim lokalnym życiem, więc jeśli marzą Wam się zakupy spożywcze, to tutaj. Potem, zmierzając w kierunku Rambli, miniecie jeszcze La Boquerię, czyli najbardziej znana halę targową Barcelony, istny salon owoców, przypraw, ryb, skorupiaków. Też warto zajrzeć, choćby, by zjeść otworzoną przez sprzedawcę ostrygę i porobić nieco zdjęć 😉
Wróćmy do śniadań. Kolejny miejscem polecanym przez Martę na blogu było Brunch & Cake i tu poszłyśmy na kolejne śniadanie. Miejsce jest niewielkie, ale przy ładnej pogodzie można skorzystać z miejsc na zewnątrz.

W menu (dostępna też wersja angielska) znajdziemy owsiankę, granolę z jogurtem, jajka na kilka sposobów (jajecznica jest podawana na głębokich, emaliowanych talerzach), francuskie tosty oraz zestawy, np. pan tomate z jajecznicą lub jajka w koszulkach na kiełbasce w brioszce. A do tego, jak sugeruje nazwa, ciasta, raczej w amerykańskim stylu (bardzo czekoladowe ciasto z czekoladowym kremem czy Red Velvet Cake).


My wybrałyśmy zapamiętanego z bloga Marty bajgla z jajecznicą oraz francuskie tosty na modłę Brunch & Cake. Bajgiel okazał się wręcz gargantuiczny, upieczony z miękkiego ciasta przypominającego bardziej brioche. W środku świeża rukola oraz hiszpańska szynka, obok – jajecznica. Mój tost, pozornie mniejszy, okazał się być solidną pajdą brioszki, idealnie namoczoną w jajku, stostowana i polana sosem waniliowym oraz jagodami. Całość bardziej mi przypominała bread&butter pudding, niż klasyczne francuskie tosty, ale menu uprzedza, że to wariacja. Na ciasta wystawione na ladzie nie miałyśmy już siły.

Do Brunch & Cake, z racji bliskości oraz godzin otwarcia, wróciłyśmy jeszcze jednego poranka przed odlotem. Przy stołach zobaczyłyśmy znajome twarze (jedna para była też poprzedniego dnia), w połowie osób z zagranicy. Tym razem na naszych talerzach pojawiły się jajka po benedyktyńsku na gofrach (nie wiadomo tylko czemu do dekoracji użyto rodzynek;-), naleśniki z ricotty oraz lekko opieczone, ale nadal wilgotne ciasto kokosowe z duszoną gruszka oraz konfiturą z jagód (samo ciasto wygrał dla mnie poranek, bo było wilgotne, ale dość lekkie i nie za słodkie).




Na koniec jeszcze jedno miejsce, które miałyśmy dosłownie przecznicę od hotelu – Granja Petitbo. Prócz mniej lub bardziej obfitych śniadań (od quinoi na mleku migdałowym, przez pancakes z czekoladą i owocami po jajka w koszulkach na małych, domowych maślanych bułeczkach z duszonym szpinakiem, bekonem oraz smażonymi ziemniaczkami, popołudniu w menu pojawiają się lekkie dania lunchowe. Wizytówka lokalu są także ciekawe, przyrządzane na poczekaniu wielosmakowe soki, np. jabłko, kiwi i ogórek. Stąd niedaleko do Sagrada Familia, więc w drodze tam lub z powrotem można przycupnąc, choćby przy barze, popatrzeć na tętniącą życiem salę i odpocząć przy lampce mimozy z sokiem z hiszpańskich pomarańczy.



