Jak tłumaczy warszawiance poznanianka, Śródka to taka Praga – niby blisko centrum, rzut kamieniem od zabytkowego Ostrowa Tumskiego, a jednak na uboczu, gdzie kilka lat temu raczej nie powinno zapuszczać się po zmroku. Dzisiaj jednak coraz bardziej tętni życiem i energią ludzi. Między innymi za sprawą niewielkiej kawiarni, której atmosfera skłania do zapuszczenia się w mniej uczęszczane rejony miasta, a której serniki mają fanów nawet poza granicami województwa.
Mowa o Cafe La Ruina Moniki i Jana Pawlaków. Pomysł przyszedł samoistnie – zrodził się z potrzeby serca, pasji do podróży i przesytu korpo-życiem, braku miejsca „dla siebie” i chęci robienia czegoś własnego. Potem zadziałał los. Monika rzuciła pomysł, by lokalu szukać na Śródce. Podczas rekonesansu trafili na zamknięty „do odwołania” – zaledwie dzień wcześniej – sklep monopolowy. Zerwali kartkę, wynajęli pomieszczenie. To było w lutym 2012 r. – Wymyśliliśmy sobie lokal w nieciekawej dzielnicy, mając zerowe doświadczenie w branży gastronomicznej. Bez biznesplanów i innych tego typu wynalazków zdecydowaliśmy się otworzyć knajpę – opowiada Jan.
La Ruina wystartowała 25 sierpnia. – Nie do końca dlatego, że postanowiliśmy, że to będzie Wielki Dzień Wielkiego Otwarcia. Ale dlatego, że zmusili nas do tego niecierpliwiący się pierwsi klienci – żartuje Jan.
Wiedzieli, że jeśli coś robić, to na najwyższym, bezkompromisowym poziomie . Dlatego postawili na domowe ciasta, najlepsze gatunki kaw, jakościowe herbaty i piwo z małych browarów. W Ruinie, pomimo pochłanianych czasem nawet kilkunastu na dzień, wszystkie wypieki własnoręcznie wykonuje Monika (jej autorskie serniki z masłem orzechowym i solonym karmelem, czekoladowy z chilli, czekoladowy słodko-słony czy mango to smakołyki, których absolutnie nie powinno się sobie odmawiać). W kwestii kawy zdecydowali się również na mniej powszechne metody parzenia oraz ziarna z małych palarni.
Jednak, choć można u nas się napić kawy z alternatyw czy naszych podróżniczych wynalazków, kawy po wietnamsku lub herbaty po marokańsku – mówi Monika, – La Ruina jest miejscem, w którym najważniejsza jest atmosfera. Traktujemy ją jak dodatkowy pokój naszego domu.
I tak jest. W ciągu dwóch lat kawiarnia dorobiła się stałych bywalców, otwarty bar zachęca do pogawędki z obsługą. Codziennie nadarza się też okazja do rozmowy z właścicielami, którzy mieszkają nad Ruiną (dlatego, gdy tylko patery na barze zaczynają niebezpiecznie pustoszeć, po kilku minutach w magiczny sposób pojawia się nowe ciasto). Wystrój to kolorowy zlepek pamiątek z licznych podróży, przedmiotów wyszperanych na targach czy w internecie. Wnętrze oświetlają industrialne lampy i gołe, podłużne żarówki o ozdobnych żarnikach, na ścianie wisi grafika przywieziona z Kambodży z serii „Without colours people die”, a pod nią czekają na gości dwa foteliki z lat 60. Między wspólnym stołem a barem wędruje drewniany krokodyl z Indonezji, podarowany przez znajomych, a w łazience wisi suszące się „od zawsze” pranie oraz gablotka z peruwiańską herbatą z liśćmi koki. Szmer rozmów miesza się ze stukotem rozsypujących się bierek i drewnianych klocków Jengi, sykiem ekspresu i kubańską muzyką. Do tego kropka nad „i” La Ruiny – widelczyk wbity na sztorc w kawałek ciasta, który stał się juz symbolem tego miejsca.
A skąd nazwa? Zaczęło się od lokalu, który w momencie naszego wejścia faktycznie był ruiną. Właściwie to z początku nie było nawet pewne, czy da się go przystosować na potrzeby kawiarni – mówi Jan. Potem przypomnieli sobie o kawiarni La Ruina, napotkanej podczas podróży na Kubie, a której zrobione tam zdjęcie zdobi jedną ze ścian wnętrza (jak mówi Monika, niektórzy uważają, że to fotomontaż). Zaskoczyło – opowiada Jan. Na La Ruinie jednak się nie skończyło – po drugiej stronie klatki schodowej prowadzącej na piętro jakiś czas temu otworzyli drzwi do Raju. W większym lokalu, kiedyś zajmowanym przez piekarnię i cukiernię (jedną ze ścian tylnej sali nadal stanowi i zdobi wielki, stary piec chlebowy, a na szklanej witrynie zachował się napis „cukiernia”), działa laboratorium kawowe. Do wyboru mamy kilka metod parzenia (syfon, aeropress, chemex to tylko niektóre; od czasu do czasu pojawiają się tez kawowe drinki np. coffee beer wg receptury zaprzyjaźnionej ekipy kawowych specjalistów z Brisman Crew), a gatunki opisywane są smakami (np. malinowe, cytrusowe) i aromatami lub położeniem geograficznym plantacji . Raj to nie tylko kawa, ale i wytrawne jedzenie (po mleczne kawy i desery właściciele zapraszają drzwi obok, do La Ruiny). Menu najlepiej określić jako kuchnię osobistych podróży Moniki i Jana. Jest więc np. sycąca harira, pho na gotowanym przez dziewięć godzin bulionie, pad thai czy testaroli (przodek włoskich makaronów) z domowym pesto. – Bardzo długo pracowaliśmy nad tym, by precyzyjnie i znów bezkompromisowo odtworzyć smaki i aromaty potraw, które zapamiętaliśmy z naszych podróży. Zadanie okazało się o tyle trudne, że większość składników jest niedostępnych w Polsce i trzeba je importować z Berlina czy Amsterdamu – mówi Monika.
Na deser, w Raju Monika z Janem dołożyli również małe kino, na dwadzieścia kilka osób. Tak by można było sobie zejść w kapciach obejrzeć wreszcie jakiś film, bo Ruina skutecznie pozbawiła nas takiej atrakcji… – żartują śródczanie, jak dumnie o sobie mówią.
Więcej moich ulubionych poznańskich miejsc znajdziecie w najnowszym numerze Magazynu USTA, w moim kulinarnym przewodniku po Poznaniu.