W rejs z Kinem Kulinarnym Transatlantyku wypływałam juz kilka razy, ale w tym roku po raz pierwszy zacumowałam w Łodzi, gdzie festiwal odbywa się drugi rok z rzędu.
W tym roku miałam okazję nie tylko cieszyć się smakiem filmówi i towarzyszących im kolacji, ale też zaszczyt wystąpić w charakterze gościa specjalnego oraz uczestnika dyskusji, która odbyła się po filmie „Boginie Jedzenia” Vérane’y Frediani.
Prezentowany po raz pierwszy w Polsce (światową premierę miał ledwo 5 lipca!) dokument pokazuje kobiety zajmujące się zawodowo jedzeniem w różnych ejgo rpzejawach. W poszukiwaniu bohaterek reżyserka sięga (poza dość oczywisty i nadal skromny) krąg utytułowanych szefowych kuchni, ale pokazuje też szefowe kuchni i restauratorki mniej znane, pracujące w małych, zupełnie niepozornych miejscach, sommelierki, a w końcu – kobiety, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę w gastronomii. Bo te kobiety są, tylko – jak mówi jedna z bohaterek, Amanda Cohen, właścicielka i szefowa kuchni słynnego, nojoriego „Dirt Candy” – trzeba czasem ich mocniej poszukać. Czasem zajmują się produkcją ejdzenia, czasem są managerkami, sommelierkami, szefowymi cukierni. Jednak faktycznie tych, które mają statut gwiazd bywajacych na okładkach i oślepianych blaskiem fleszy wcale tak wiele nie ma. To wciąż ta sama wyliczanka zaśłuzonych, utalentowanych i pieruńśko pracowitych kobiet. Ale nadal – kilku
Dlaczego? Na szczęście cała narracja filmu nie sprowadza się do pomstowania na złych macho-mężczyzn, ale raczej stara się pokazać wielowymiarowy charakter problemu oraz mnogość czynników, które mogą decydować o przebiegu kariery kobiet w gastro-światku. Bo utarte schematy funkcjonowania społeczeństwa (jak zauważa jedna z bohaterek filmu, czy – w odróżnieniu od szefowych kuchni – ktoś pyta też szefów kuchni, jak godzą pracę zawodową z wychowaniem dzieci i domem? ), bo „klubowość” i meski charakter środowiska , ale też – tu kilka kamyczków na stronę kobiecego ogródka – nieumiejętność czy brak chęci autopromocji, zabiegania o to, by „mówiono” i „pisano”, komunikowania swoich umiejętności, pomysłów i tak zwanej zajebistości.
Kropką nad i filmu była kolacja, za menu której odpowiadała Katarzyna Daniłowicz, szefowa kuchni i współwłaścicielka restauracji Olszewskiego 128 z Wroclawia. Katarzynę niektórzy mogą pamiętać z występu w programie Top Chef, inni – z tytułu „Szefowej Roku” regionu Polski Zachodniej Gault et Millau. Lub, po prostu z wizyt na wrocławskim Biskupinie.
Menu kolacji nie nawiązywało do jego treści. – Po prostu przygotowałam to, co chciałam ugotować” – wyjaśniła szefowa kuchni. W menu znalazły się więc dania znane z restauracji, dania pokazujące ścieżkę kariery i styl gotowania Katarzyny. Tu dodam, ze kolacja odbywała się na 200 osób, w oparciu o kuchnię zaaranżowana na jedynie kilka wieczorów w hali dawnej elektrociepłowni.
Mi najbardziej do gustu przypadły kulbin z kiszonymi cytrynami i młodym groszkiem oraz niezwykle delikatne gnudi z bryndzą i leśnymi jagodami – lekkie, letnie dania, delikatne, ale nie nudne, bazujące na czystych smakach. Zero kombinacji, dobry balans. Choć kolacja odbywała sie w polowych warunkach, wspomniane dania nie nosiły znamiona „dużego eleganckiego cateringu” i chętnie – głównie świeżego, lekkiego kulbina – zjadłabym je w restauracji.
Na koniec nieoczywisty deser z rokitnikiem, oliwkami i oscypkiem piniami w popiele. Deser nie-deser, mocny w aromatach słodki, ale jednak naznaczony smakiem składników kojarzących się wyłącznie z wytrawnymi daniami, dla wielu osób na pewno był niespodzianką czy przyczynkiem do rozmów przy stołach.
Czy amjac rodzinę, da się prowadzić restauracje? Katarzyna, która wkrótce zostanie po raz drugi mamą, a także żoną – gratulacje! – pokazuje, że tak. Czy jest łatwo – na pewno nie. Grunt, by mieć tego świadomość. Czuje, że sama uderzam w banał, ale potrzebne jest wsparcie oraz własny upór. Jak w życiu, w każdym jego aspekcie.







Jeden komentarz Dodaj własny