Ponoć w Singapurze na powitanie nie pyta się „jak się masz” , ale „czy już jadłeś”.
I niezależnie od tego, jaka byłaby prawda, lepiej odpowiedzieć „nie”. Bo okazja, by zjeść coś świetnego, sprawiającego, ze w oczach pojawiają się iskierki szczęścia, a na buzi uśmiech błogiej satysfakcji – czeka praktycznie na każdym kroku, na ulicy.
Do Singapuru poleciałam praktycznie z marszu, a na research miałam praktycznie kilka dni dni – czyle tyle, ile miał potrwać krótki wypad do Azji. Spakowana wsiadłam w samolot i po dwunastu godzinach lotu (pro tip: w tym roku LOT uruchomił bezpośrednie połączeniaWarszawa-Singapur, w dodatku obsługiwane Dreamlinerem oraz bardzo mądrze pomyślane, jeśli chodzi o godziny lotów – brawo!). Dlatego postanowiłam podczas niego skupić się na tym, z czego Azja, w tym Singapur słynie najbardziej – na street foodzie.
Singapur to państwo-miasto, od wieków pełniące rolę jednego z najważniejszych portów Pacyfiku. Mieszają się tu kultury, języki, religie, oraz oczywiście smaki. I choć w samym Singapurze współcześnie praktycznie nic się nie uprawia i nie hoduje , to i tak można tutaj znaleźć produkty sprowadzane z całego świata – od jagnięciny z Nowej Zelandii (fun fact – sprowadza się stamtąd także wodę mineralną ), przez warzywa z Japonii. Kosmpolityczny charakter Singapuru oczywiście uwidacznia się w jego kulinariach. A trzeba dodać ze jedzenie to sport narodowy (czasem przechodzący w pozytywną obsesję) Singapurczyków.
Zamiast „jak się masz”, znajomych ma się tu witać pytaniem „czy już jadłeś”. Jedzenie jest wszędzie i o każdej porze. A tutejszy krajobraz gastronomiczny jest równie eklektyczny , co tutejsza demografia i architektura; obok gwiazdkowych restauracji czy innowacyjnych barów żyją swoim rytem dziuple ze street foodem (uwaga: czasem odznaczane przez przewodnik Michelin) i wreszcie crème de la crème – hawkwery. Hakwery wykształciły sie ulicznych straganów ze street foodem, które w pewnym momencie postanowiono zorganizować i przenieść w asygnowane ku temu miejsca. Współcześnie pod tym hasłem rozumie się otwarte food courty, zajmujące zadaszone pawilony (np. zabytkowy Lau Pa Sat ), placyki (jak Newton Center) czy piętra targowisk (jak mój ulubiony Tiong Bahru ). Stworzone z ustawionych jedna przy drugich budeczek, hawkery zazwyczaj wyposażone są w zupełnie sensowną część jadalną, ze stoliczkami i krzesełkami. To, co mnie zafascynowało w hawkerach to logistyka sprzątania oraz zwrotu naczyń. Jeśli przyjrzeć się naczyniom, na których podawane są potrawy, to zawsze mają one a to kropkę, a to znaczek lub wyraźny kolor. Wszystko po to, aby – gdy po posiłku taca z brudnymi naczyniami zostaje odniesiona do specjalnego stanowiska, obsługa hawkerów mogła posegregować naczynia i odnieść je prawowitym właścicielom. Tak, street food (prawie) bez jednorazówek – kto nie wierzy, niech pojedzie do Singapuru, bo skoro tam, przy takiej popularności, liczbie stoisk i kupujących da się taki system opanować, to da się pewnie wszędzie.

Ruch zaczyna się zazwyczaj wczesna porą lunchową, ok. 12 i wtedy należy przygotowac sie na kolejki (zwłaszcza przy budkach cieszących się renomą (odwiedzajac hawker od razu zorientujecie się, gdzie warto jeść;-) . Dania kosztują zwykle 3-6 dolarów, a czeka się na nie maksymalnie 10 minut. Ale do rzeczy, czyli do jedzenia.
Hawkerowe „must eat”, czyli czego warto spróbować w hawkerach
Jest ich o wiele więcej – a na pewno więcej, niż byłby w stanie pomieścić mój żołądek. I choć jedzenie kosztuje niewiele, to jest tak dobre, że żal go nie dojadać. Poniżej znajdziecie zatem kilka hawkerowych klasyków, które najbardziej przypadły mi do gustu i których warto spróbować. Oczywiście, mieszkańcy mają swoich faworytów oraz ulubione miejscówki a poszczególne dania, na laskę chodzą do miejsca x, a na ciasto marchewkowe do miejsca. Warto też zaplanować wizytę w kilku hawkerach (w Singapurze jest ich ponoć ponad 100!) , choćby w hawkerach w różnych etnicznych dzielnicach miasta, np. na hawkerze na targu w China Town czy w Little India, bo menu będzie jednak inne.
Kaya toast
Podstawa singapurskiego śniadania. Tosty z pszennego pieczywa, podawane z kawałkami masła oraz kayą, czyli słodką pasta z mleka kokosowego. Do tego jajka w koszulce z sosem sojowym oraz czarna, mocna kawa. Ja zazwyczaj jajko omijałam, a kawy brałam dwie – by przepić ulepkowa słodycz pasty. Zresztą z singapurską kawa polubiłam się do tego stopnia, że filiżankę, w której zazwyczaj s podawana w hawkerach, przywiozłam sobie w ramach pamiątki do Polski (czuję, ze pan z budki z tostami będzie wnukom opowiadał o jakiejś nawiedzonej europejce, która się uparła na te oldschoolowe filiżanki, do tego stopnia, że była je skłonna kupić od niego 😉
Omlet z ostrygami
Danie, które z pewnością zaaprobowałby Casanova, słynący z jadania pokaźnej liczby jaj i ostryg. Usmażony na woku omlet z6-8 surowymi ostrygami, otwieranymi tuż przed wyserwowaniem potrawy. Polecam doprawić ostrym sosem chili, który na pewno będzie gdzieś przy wydawce. Cena: 3,5-4 $ (tak, za te 6 ostryg).
Carrot cake
Nie, nie chodzi o ciasto marchewkowe, choć bazą dla tego dania jest warzywo korzeniowe, a dokładnie rzodkiew chai poh . POkrojone kawałki warzywa trafiają do masy z dodatkiem jajek oraz maki ryżowej,a dalej – na wok. Efekt przypomina nieco wytrwany omlet cesarski czy poszarpaną firttatę, posypywany przed podaniem posiekanym szczypiorkiem. Uwaga, carrot cake występuje w dwóch wersjach: jasnej oraz ciemnej, z dodatkiem melasowego sosu, który nadaję całości głębokiego, słodkawego smaku (mi osobiście bardziej przypadła do gustu wersja numer jeden).
Laksa
Wiadomo. Laksa, czyli zupa z makaronem, na bazie czerwonej pasty curry oraz mleka kokosowego (a dalej, w zależności od rodzaju: kawałkami kurczaka, owoców morza, ryby Ja złapałam swoją laksę w hawkerze Newton Market. Nie za bardzo wiedziałam co trafi do środka, ale zawiadująca budeczką pani, z wieku co najmniej babcinym, była tak urocza i tak dobrze patrzyło jej z koralikowych oczu, że bez większego lęku postanowiłam zdać się na los. Niespodzianka okazała się bardzo przyjemna. W miseczce wylądował idealnie ugotowany makaron, surowe sercówki oraz kawałki ciasta rybnego, które swoją konsystencja przypomina delikatna terrynę, kolendra. Baza była idealna, pikantna, ale nie za bardzo, z dobrze wyczuwalnymi nutami poszczególnych przypraw.
Hokkien prawn mee
Czyli makaron mee z krewetkami. Gdybym miała wybrać jedno jedyne danie, które mogłabym jeść codziennie w hawkerach, to właśnie ten makaron. Jajeczny, sprężysty makaron i makaron ryżowy, przesmażone na woku z krewetkami, kawałkami kałamarnicy, i dymką. Jak dla mnie idealne danie na warunki klimatyczne Singapuru.
Po piah
Puryści mnie przeświecą, ale nazwę to tak, jak określiła go moja singapurska przewodniczka – spring rollem po singapursku. Tylko, biorąc pod uwage rozmiar, jest to spring roll na sterydach. Bazą, zamiast papieru ryżowego, jest naleśnik z lekko chrupiącego ciasta, w którego zawija się np. warzywa, kiełki fasoli mung, makaron, tofu, kawałki kurczaka czy ciasta ryżowego. Uformowany solidny pakuneczek kroi się na grube plastry, które można wygodnie chwycić pałeczkami.
Chwee kueh
W dosłownym tłumaczeniu oznacza „mokre ciastko ryżowe”. Ja opisałabym to jako gotowane na parze kleiste bułeczki czy ryżowe knedle, podawane z posiekaną piklowaną rzodkwią oraz sosem chili. Z tego dania słynie min . działające od 1958 (!) stoisko Jiang Bo na hawkerze Tiong Bahru.
Hua Kee
Puszysty, lekko kwaskowy w smaku naleśnik, przypominający swoja strukturą amerykańskie pancake’i. Z podobnego ciasta robi się kanapki, wypełniane np. zmielonymi fistaszkami lub pastą ze słodkiej fasoli.
Mnie szczególnie zafascynowało samo ciasto, puszyste, wilgotne i właśnie z tą intrygująca nutką kwasowości.
Tau huay
Deser o chińskiej prowieniencji, przyrządzany z galaretowatego, przypominającego dziwny jogurt grecki tofu. Podawany z syropem lub owocami. Dla amatorów tofu, tak to określę.
Prócz wspomnianych, do klasyków hawkerowych należą: nasi lemak (chyba najbardziej zróźniocowane w formie danie, którego osią jest ryż jaśminowy, podawany zazwyczaj ze smażonymi rybkami, świeżymi fistaszkami i sambalem) , curry fish head (fish to zazwyczaj głowa karpia), placki roti prata, czyli singapurska wersja indyjskich roti, staye z kurczaka (na te ponoć warto wybrać się na hawker Lau Pa Sat) , płaszczka BBQ dosmaczona sambalem (polecam!; koneserzy zjadają także przypieczone chrząstki), sercówki, rożnego rodzaju dim sumy. części z nich udało mi się spróbować w przelocie, nie zawsze mając przy sobie aparat. Jak widzicie, głodnym chodzić nie będziecie.
A co do picia? W ramach próbowania lokalnych specjałów – słodkawy napój z jęczmienia oraz… piwo Tiger. Przy zniżce energii (upał oraz duża wilgotność robią swoje) – woda kokosowa.
Ja, bardzej w ramach deseru, „zapijałam” się sokami z egzotycznych owoców (szczególnie polubiłam się z sokiem z fragonfruita oraz ananasa). Generalnie pamietajcie, by zawsze mieć przy sobie buetlkę wody mineralnej, bo przy wysokich temeraturach łatwo o odwodnienie.
Street food z gwiazdką Michelin
Choć street food stawia się zwykle w opozycji do wysokiej kuchni, to walory singapurskiego street foodu dostrzegli także inspektorzy przewodnika Michelin, zazwyczaj wyróżniający swoimi notami i i gwiazdkami pełnoprawne restauracje. Do precedensu doszło właśnie w Singapurze, w 2016 r., gdy po raz pierwszy w historii gwiazdki Michelin powędrowały do dwóch „ulicznych” stoisk: Hong Kong Soya Sauce Chicken Rice and Noodle (znany bardziej jako Hawker Chan) oraz Hill Street Tai Hwa Pork Noodle. Dzisiaj pierwszy z wymienionych straganów ma już pełnoprawną knajpke, którą otwarto kilkadziesiąt metrów od hawkera, w który znajdował się pierwotny stragan. I właśnie ten lokalik udało mi się odwiedzić podczas wyprawy do Singapuru. Niestety, wizualnie bliżej mu do rodzimych chińczyków, w których króluje biały mdf i światło jarzeniówek. A sam kurczak? Cóż, na pewno na hawkerze można zjeść równie dobrego (mi przeszkadzał przede wszystkim palący niemal w usta glutaminian sodu, którym potraktowano kluski). Nadal jest to jednak jedna z najtańszych michelinowych „restauracji”, ryzykujecie więc najwyżej kilka dolarów oraz kilkudziesiąt minut w kolejce.
Targowiska, czyli z czego gotuje Singapur
Jak nie raz się tutaj przyznawałam, w nowo odwiedzonym miejscu zawsze staram sie odwiedzić lokalny targ, by poznać i spróbować bazowych składników, na których zbudowana jest lokalna kuchnia. Jak przystało na ultrakosmpolityczne miasto, w Singapurze co dzielnica, to targ, i co targ to inna kuchnia czy raczej tradycja gastronomiczna, która nim rządzi. Odwiedzajac miasto warto wybrać się szczególnie na targ w Chinatown oraz na tzw. Wet market w dzielnicy Little India, słynący ze świeżych produktów, zwłaszcza ryb, owoców morza, warzyw, owoców i wszelkiej zieleniny (stąd nazwa). Ja, zwłaszcza na tym drugim, moglabym spędzać na nich godziny, podpytując o nieznane zioła i kwiaty.
STREAT – gdy restauracje bawią się w street food
Jeśli zdarzy się wam być w Singapurze w lipcu, być ze załapiecie się na Singapure Food Festiwal, czyli organizowany od ponad 20 lat festiwal kulinarny. Jednym z jego głównych wydarzeń jest STREAT czyli pop-upowy hawker , w którym wystawiają się różne singapurskie restauracje, proponując gościom street foodowe, specjalnie opracowane dania.
Singapur jest nie do przejedzenia, i choć wylatywałam z niego bardziej niz na jedzona, to jednoczesnie – niezwykle głodna wszystkich smaków, których nie udało mi się spróbować. Ale pocieszam się tym, że moja laksa i druga porcja hokkim prawn mee jest jedynie 12 godzin lotu z domu.
A który z krajów najbardziej zachwycił Cie swoim street foodem? Polecasz jakieś kraje na takie uliczne uczty? Daj znać w komentarzu lub na fanpage Minta Eats – bo na dobre jedzenie zawsze mam apetyt :-)!
Dziękuję Trisno Hamidowi, szefowi kuchni MOD i bratniemu podniebieniu – za wszystkie rady i podpowiedzi oraz najlepszej Melanie – za cudowna gościnę i chipsy z solonym żółtkiem ❤ oraz Maćkowi i Pawłowi z Restaurant Week za zaproszenie do udziału w tej szalonej, singapurskiej przygodzie.
Już się spakowałam 😉
PolubieniePolubienie