W moim rodzinnym ogrodzie były dwie czereśnie (no, właściwie półtorej, bo jedna malutka) i z tuzin drzew wiśni. Przyznam, większą miłością darzyłam (i darzę) te pierwsze. A wiśnie, cóż, były. A że rodziły sporo owoców, były wszędzie: w pierogach (chyba jedynych „na słodko”, jakie robiła Eugenia), w skubańcu, a w końcu w słoikach szykowanych na…