– Dzień dobry, nie miałaby Pani ochotę odwiedzić Moskwy?
Takie pytanie usłyszałam w słuchawce dosłownie na tydzień przed planowaną premierą książki. A wyjazd miał niemalże się z nią pokrywać.
Ale takie okazje trafiają się raz na…no przynajmniej mi zdarzają się stosunkowo rzadko. Więc – lecę.
Moskwa nigdy chyba nie była na szczycie mojej listy „miejsc do odwiedzenia”. Mimo zasianych przez literaturę sentymentów, była jakoś zbyt odległa, dosłownie i w przenośni, wielka, by nie powiedzieć monstrualna, zbudowana z obrazów zaczerpniętych z powieści, filmów i fotografii. Zbyt niedostępna i obca. I nagle miałam w niej wylądować.
Mój pobyt trwał zaledwie dzień. A 24 godziny to zbyt mało, by poznać miasto, by mieć coś więcej, niż pierwsze, urywkowe wrażenie. To, jakie pozostawiła Moskwa było głównie jedno – to miasto, które onieśmiela. Ogromem dosmaczonym architektoniczna kakofonią, rozległością, ciężarem. Wszystko jest tutaj w rozmiarze „bardziej”. Miasto nie pnie się w górę, ale rozlewa w każdą stronę.
Jak chyba każda metropolia, czy to Warszawa, czy Londyn, i to jest miastem kontrastów. Bajkowo kolorowe cerkwie sąsiadują z kamiennymi gmaszyskami „siedmiu sióstr”, cukierkowe kamieniczki Starego Arbatu – z blokami z wielkiej płyty. Z jednej strony rozkopane ulice, z drugiej – pełne blichtru, eleganckie galerie handlowe oraz fine diningowe restauracje o zapierającym dech widoku na dachy miasta, notowane w czołówce restauracji na świecie; przypominające wnętrza opery delikatesy, w których klientów jest mniej, niż rodzajów oferowanego kawioru. Żałuję, że z braku czasu nie udało mi się zrealizować jednego z obowiązkowych punktów programu każdej mojej wyprawy – wizyty na jednym z bazarów. Może innym razem 😉
Pretekstem do wyjazdu był odbywający się w Moskwie festiwal Taste – kulinarno-gastronomiczna impreza, pierwotnie odbywająca się raz do roku, w Londynie, a obecnie, regularnie, w kilkunastu największych miastach świata. Wśród kilkudziesięciu stoisk, z których większość reprezentowała miejskie restauracje, znalazło się też kilka , na które dały okazję do posmakowania mniej znanych produktów, np. kazachskich herbat (dwie wróciły z mną do Warszawy) i przetworów, kawiorum misternie zdobionych drożdżowych pierogów albo suszonej baraniny (dla chętnych to, co zostało z tej baraniny ;-). A tym milej smakowało się w towarzystwie, które pomagało wypatrywać w całym zamieszaniu czegoś godnego uwagi.
Te 24 godziny starczyły na ledwo jedno śniadanie. Ale za to jakie. Niespodziewanie domowe i wracające w głowie ład po intensywnej podróży (przejazd przez miasto trwał chyba tyle, co podróż samolotem). Syrniczki, czyli placuszki na bazie tłustego twarogu.
Nieco podobne do małdrzyków (ci, co z Poznania lub wychowani na Musierowicz, wiedzą, o co chodzi;-) , ale bardziej sycące, w sobie i konkretne. Smażone na złoto, gorące, podane z cukrem pudrem. Tłuściutkie, lekko cytrusowe, z porcją nie mniej tłustej kwaśnej śmietany.
Syrniki
Składniki:
500 g niekwaśnego białego sera (tłustego, a najlepiej – śmietankowego)
2 duże jajka
50 g cukru
60 g mąki pszennej + mąka do obtoczenia placuszków
ziarenka z 1/2 laski wanilii lub 1 łyżeczka esencji waniliowej
1/2 łyżeczki skórki otartej z cytryny
szczypta soli
opcjonalnie: 2 łyżki drobnych, wilgotnych rodzynek
olej słonecznikowy, nierafinowany, do smażenia
do podania: cukier puder
Jajka utrzyj z cukrem na puszystą masę. W drugiej misce rozetrzyj twaróg, aż będzie kremowy, dodaj wanilię, skórkę z cytryny oraz jajka i wymieszaj. Powoli dodawaj mąkę z solą, cały czas mieszając, aż do uzyskania gęstego, dość zwięzłego ciasta.
Na patelni rozgrzej olej. Z serowego ciasta formuj niewielkie (ok. 6 cm) placuszki, obtaczaj w mące i smaż na patelni. Podawaj z kwaśną śmietaną
Dziękuje firmie Electrolux za zaproszenie na tę szaloną eskapadę i okazję do posmakowania Moskwy.