Były wszędzie. Raczej mniejsze, niż większe. Trzymające się formy chyba siłą woli sprzedawcy. Na rogu, pod murkami, przy szkołach, przystankach, biurach. Jedzenie
Choć byłam tu i tam, dopiero w Kolumbii po raz pierwszy zetknęłam się z prawdziwym bogactwem street foodu. Na własne potrzeby, podzieliłam je na trzy kategorie: napoje (czytaj: głównie kawa, ale nad morzem również robiona na miejscu lemoniada), arepas (kukurydziane placko-chlebki, przybierające różna formę w różnych częściach kraju) i inne wytrawne przekąski oraz owoce.
Spacerując po Bogocie naprawdę trudno chodzić głodnym, bo co chwilę, mimo panującego dookoła harmidru, do zmysłów docierały wodzące na pokuszenie zapachy, klekot blaszek czy intensywne kolory tropikalnych owoców. Wychodzisz, natrafiasz na siedzącą pod parasolka panią z kawą. Kilkaset metrów dalej zjadasz śniadanie, a gdy otrzesz kąciki ust z ostatnich okruszków akurat przed tobą pojawi się wózek ze skrojonymi w zgrabne cząstki dojrzałymi papajami i mango. No i jak tu powiedzieć nie?
Oto kilka miejsc moich ulicznych biesiad. I kilka przysmaków, których MUSICIE spróbować.
Pierwszym było znalezione w Bogocie stoisko „śniadaniowe” z arepas. Na wózeczku spoczywał opalany węgielkami grill, a na nim kilka, jeśli nie tuzin, mini patelenek. Po złożeniu zamówienia (wierzcie mi, nieznajomość hiszpańskiego lub znajomość języka w minimalnym zakresie nie stanowi żadnego problemu – migi, uśmiech i wypisany na twarzy szczery, dziecięcy wręcz głód też się sprawdzają ), pani wpierw grillowała grubiutki, obsmarowany masłem placek z kukurydzianego ciasta, a na patelence przesmażała a to omlet z cebulką, a to kiełbaski lub bekon. Pani realizowała na raz kilka zamówień, wbjając kolejne jajka na wysłużone naczynka i zgrabnie podrzucając rumieniące się placki Omlet do placka, placek w chroniące przez wychłodzeniem pozłotko, serwetka, smacznego. Arepas z omletem ze szczypiorkiem za ok. 2 zł.
Tu dygresja: w różnych częściach Kolumbii arepas przybierają nieco inna postać. Bogocie miały ok. 12 cm średnicy i 1,5-2 cm grubości. Były też placki nieco cieńsze i o większej średnicy, ok. 18 cm. W górach i okolicach Villa de Leyva – mniejsze (6-7 cm), grubsze (ok 2-3 cm) i nafaszerowane serem. Z kolei nad morzem, w regionie o silnych wpływów kuchni karaibskiej, najpopularniejsze były arepas z cienkiego ciasta, nadziewane jajkiem (rozwałkowany na grubość 3 m placek ciasta wpierw trafiał do głębokiego smażenia, dzieki czemu placek „nadymał się” i zamieniał w poduszeczkę; do takiego pustego placka wbijano jajo i całosć ponownie smażono). W Cartagenie na ulicy można też było kupić smażone na głębokim tłuszczu placki z rozgniecionych platanów – wierzcie mi, lekko posolone, z butelką piwa – pyszne!
Przy okazji wpisu z targu w Bogocie pisałam juz o pandebono, czyli puszystych, ale tez przyjemnie wilgotnych i jedwabistych bułeczkach z mąki z cassawy. Najbardziej do gustu przypadły mi takie nadziewane serem, jakie podano mi w knajpce w Villa de Leyva na śniadanie.
Równie chyba często co arepas i bułeczki pandebono (choć te zwykle sprzedawane sa z okienek, a nie wózków), na kolumbijskich ulicach natraficie na empanadas. Stoisko składało się z kilku ustawionych w piramidę koszyków, w których skrywały się złociste paczuszki z kurczakiem i ryżem, ryżem i pieczarkami czy wieprzowiną . Obok w kubeczkach salsy domowej roboty, którymi można było dosmaczyć zgrabnego pasztecika. Ja poprzestałam na dwóch (choć pani, która przypominała nieco dobrą, chcącą ci dogodzić babcię, ewidentnie krajało się serce , ale stojący obok eleganccy „garniturowcy” sięgali po kolejne, ucinając przy okazji pogawędkę z kolegami.
Narodowym napojem Kolumbii jest kawa, więc i ją można spotkać w ofercie ulicznych sprzedawców. Serwowana z dużych termosów, przywołujących na myśl dawne wakacje pod gruszą, opisanych dla rozróżnienia zawartości kolorowymi nalepkami lub literami oznaczającymi kawę czarną („tinto”), z mlekiem i słodką. Cena za kubeczek 50-70 groszy.
Dla odkryciem był jednak inny napój, na trop którego naprowadziła mnie moja przewodniczka po kolumbijskiej kuchni – Antonuela Ariza, szefowa kuchni uchodzących za jedną z najciekawszych restauracji w Kolumbii – MiniMal. Mowa o „aromatico”, czyli ziołowo-owocowym wywarze, przyrządzanym ze „słodkich” ziół (mięta, bazylia, werbena, trawa cytrynowa, melisa) oraz wybranych owoców, np. truskawek, mango i marakui. Do dosmaczenia, wedle życzenia klienta: miód, syrop z trzciny cukrowej lub… aguardiente, czyli lokalna wódka. Na zimniejsze, niezbyt przyjemne dni (a takie w Bogocie, która leży na wysokości 2600 m npm i w której panuje znaczna wilgotnośc – się zdarzają) aromatico jest czyms idealnym!
Kolejną rzeczą, której musice spórbowac są owoce. brzmi banalnie i oczywiście, ale naprawdę, podjadane z kubka mango czy papaja to jest to. Podawane saute lub dodatkiem smietanki lub wiórków kokosowych, w jednym rodzaju lub kolorowych miksach.
Skoro mowa o słodkościach, w Bogocie natraficie na lokalny specjał – obleas, tamtejszy odpowiednik andrutów, które w klasycznej wersji podaje się je z arequipe, czyli kajmakiem rozsamrowanym między dwa wafelki, choć oczywiście nie brakuje i nowocześniejszych wydań, np. z czekoladą, owocami czy orzechami. Cena to ok. 2-3 zł.
Druga ciekawostka to kawałki kokosa w polewie z melasy z trzciny cukrowej oraz…ciepłe lody lub coś, co je przypominało, a z czego jednak – z powodu zasłodzenia powyższymi – jednak zrezygnowałam. Ale przyznajcie, że i tak sporo pojedliśmy! 😀
Co jeszcze znajdziecie na ulicy? Tamales, czyli liscie kukurydzy nadziewane ciastem z ziaren tejże z serem lub ryżem, orzechy kokosowe, z których wypijecie słodkawą, orzeźwiającą wodę, opiekane na grillu kukurydzę i krojone na połówki awokado. Jedno jest pewne – głodni chodzić nie będziecie.